Takiej debaty w zielonogórskim teatrze
jeszcze nie było. Bo choć nie lubimy słowa prowincja, wręcz wierzymy, że ona tak
naprawdę istnieje tylko w głowach, to jednak żyje i doskwiera.
Dowód? Szefowie scen spoza metropolii chcieliby się przykrej
etykietki pozbyć.
Jeszcze dochodzą spory z
politykami, którzy nie dostrzegają widzów, ale elektorat. Co robić
z teatrami na peryferiach - dyskutowali w Zielonej Górze szefowie
scen, dziennikarze, aktorzy i reżyserzy.
Jak zaufać swojemu teatrowi
Robert
Czechowski, dyrektor Teatru Lubuskiego w Zielonej Górze: - Nasze
spotkanie nazwaliśmy "Teatralnymi Prowincjonaliami", choć
były propozycje typu "Dzieci gorszego Boga" albo "Daleko
od szosy"... Mówimy o scenach regionalnych w Zielonej Górze,
Olsztynie, Gorzowie, Wałbrzychu czy Legnicy.
Wojciech
Majcherek, pismo "Teatr": - Pojechałem kiedyś do
Wałbrzycha. Dyrektor mówi, że ma repertuar jak warszawskie Ateneum
za najlepszych lat. Ale krytycy z centrum się tym nie interesują.
Cóż powiedzieć. Przyjadą albo i nie. Nie zawsze teatry z tzw.
prowincji są pomijane. Jeśli są, to często same są temu winne.
Bo przed południem grają lektury dla szkół, a w niedzielę farsy.
Na pewno nawet najlepszy repertuar nie tworzy dobrego teatru.
Przykłady scen, którym się udało - w Wałbrzychu i Legnicy -
pokazują, że musi być silnie określony kontekst społeczny. Że
trzeba rozpoznać miejscową publiczność. Tak zrobił Piotr
Kruszczyński, gdy przyjechał do Wałbrzycha. Ten teatr był bliski
likwidacji. Powiedziano wtedy: wóz albo przewóz. Jak się uda
awansować z trzeciej ligi do ekstraklasy, to dobrze. Jeśli nie,
nikt nie będzie płakał. I się potoczyło. Dyrektor zaprosił
młodych reżyserów. Spektakle dotyczyły tak naprawdę miejscowej
widowni. "Lot nad kukułczym gniazdem" mówił, że trzeba
się upominać o godność. To miało swoją wymowę w zdegradowanym
mieście z bezrobotnymi górnikami. "Rewizor" Jana Klaty
też był aktualny. Ruszał gierkowskie akcenty dawnego, lepszego
życia. Co ciekawe, z początku te spektakle nie miały dobrej
prasy.
Inny przykład to Legnica. Od lat udanie ją
teatralizuje Jacek Głomb. Ma siłę czołgu, nie sili się na
eksperymenty. Stąd jego aktorzy trafili do Warszawy. Z tego wynika,
że nie ma ośrodków skazanych na prowincjonalizm. Ważne, by one
były mocno zakorzenione w swoim miejscu. Nie dać widzowi odczuć,
że tak naprawdę teatr woli grać w Warszawie i Berlinie niż u
siebie, gdzie mało kto go rozumie. Wynika też z tych przykładów,
że mamy deficyt liderów teatralnych.
Jacek Sieradzki,
redaktor naczelny "Dialogu": - Prawdę mówiąc, nie
interesuje mnie, co się dzieje na prowincji. Bo to nie sprawa
miejsca, ale głowy. W określenie prowincja wpisany jest kompleks
niższości i schlebianie możnym. A z drugiej strony prowincja jest
bliska powiedzeniu "nasza chata z kraja" i nikomu nic do
tego. Moim zdaniem nie istnieje dychotomia prowincja-centrum. Ważne,
by mieć poczucie, że jest się na swoim miejscu i uprawiać z
widzami rodzaj rozmowy, a nie być po drugiej stronie. Gdy istnieje
adresat, sytuacja naprawdę zbliża. I nie wolno się obrażać na
widownię. Znam parę miejsc, gdzie ludzie przychodzą do teatru dla
niego samego, a nie dla reżysera, aktora, czy na spektakl. To jest
najwyższy stopień zaufania.
Czechowski: Jednej recepty na
sukces nie ma. Jeśli wspominano tu Legnicę, to przypominam sobie,
że na studiach straszono Legnicą. Jak będziesz się źle uczył,
to tam wylądujesz. Teraz aktorowi ciężko się tam dostać.
W
naszych teatrach uprawiamy szlachetny eklektyzm, ale zawsze pozostaje
pytanie, dla kogo grać. Bo dla mnie jest oczywiste, że sceny nie
powinny się ścigać z sitcomami. Tego się nie da wygrać. Pamiętam
jednak, jak do Kalisza sprowadziłem "Córkę Fizdejki"
Witkacego w reżyserii Jana Klaty. Jedno, trzecie przedstawienie i
zapaliła się czerwona latarnia. Świetny, wyjątkowy spektakl, ale
w końcu ilu ludzi przejdzie. Podobny dylemat jest w Zielonej Górze,
choć tu jest lepiej, bo nie ma jak w Kaliszu tradycji teatru
mieszczańskiego. Tam usłyszałem, wtedy, gdy sprowadziłem
"Zakaczawie" z Legnicy, że robię teatr dla hipisów.
Tutaj podobnych uwag nie było. Nasza sala ma 400 miejsc. Zagramy
trzy razy. Przyjdzie ponad tysiąc widzów i elita się
wyczerpuje.
Bogdan Koca, dyrektor Teatru Norwida w Jeleniej
Górze: - Jeśli istotą teatru jest rozpoznawanie publiczności, to
ona się nigdy nie kończy. Przecież publiczność, jak
społeczeństwo, wciąż się zmienia. Nie wiesz, gdzie zaczyna się
nowe pokolenie, a w którym momencie wypiera poprzednie. Związki z
publicznością, ta integracja, moim zdaniem, nie jest celem, ale
środkiem. Takim samym jest edukacja teatralna. W moim teatrze
zrezygnowaliśmy z grania lektur dla szkół. Bo szczerze, to są
chałtury. Zamiast tego opracowaliśmy roczny program. Młodzież
przychodzi do teatru na warsztaty, uczestniczy w próbach. Nasiąka
teatrem. To dobra droga.
Jan Tomaszewicz, dyrektor Teatru
Osterwy w Gorzowie: - Nie boję się bajek przed południem. Czego tu
się wstydzić? Ważniejsze jest, jak wyeliminować strzelanie
skobelkami na przedstawieniach lekturowych. Po prostu trzeba
rozmawiać z nauczycielami. Efekt? W jednym z ogólniaków w Gorzowie
powstała klasa teatralna. Młodzież chce. Nikt jej nie zmusza.
Gdy
teatr traci szacunek
Zbigniew Brzoza, niedawno zwolniony
dyrektor Teatru Nowego w Łodzi: - Teatr bez tożsamości nie ma
sensu. Podobnie jak teatr bez szacunku. W Nowym w Łodzi zastałem
taki stan. Właśnie rano bajki, w sobotę farsa. Czyli bez szacunku
do siebie i widzów. To jest także problem w miastach wojewódzkich,
gdzie jest jeden teatr. Przyczyn tego szukałbym na początku lat
90., kiedy publiczność porzuciła teatr. Wtedy sceny zaczęły się
ratować. Grano dla publiczności porannej i zorganizowanej. Rano
młodzież, wieczorem np. koła gospodyń i różne organizacje. To
był jedyny sposób, by teatry nie opustoszały.
Teraz jest
znacznie lepiej, ale głównym problemem pozostaje szacunek. Choć w
każdym miejscu oznacza on trochę co innego. Jeśli w dużym
mieście, jak w Łodzi, teatr go traci, widz odnajduje go w innym
teatrze.
Czechowski: - Przystępowałem do konkursu na
5-letnią kadencję. Dostałem angaż na dwa lata, bo nie miałem
związków z PiS. Naciski polityków są takie, że dobrze, by
rządził swój człowiek. Teraz rządzą inne partie, ale też nie
mam z nimi związków. Gdy mnie pytają, na kogo głosuję, udaję
idiotę. Na Szekspira i Moliera, odpowiadam.
Chwilowe
kontrakty są problemem. Wolałbym, aby mnie rozliczono z koncepcji
artystycznej po pięciu latach.
Brzoza: - Teatry godzą się
na mentalność polityków. Ci uznają ten teatr, który zadowala ich
i ich elektorat. Nie chcą budowania porozumień artystycznych, chcą
przyjemności dla elektoratu. I tu jest najprostsza droga do teatru
banalnego i rozrywkowego. Bo politycy boją się sztuki. Nie ma dla
dyrektorów wieloletnich kontraktów, bo można artystę w każdej
chwili wyrzucić. Artysta nie mieści się w przewidywalnych
schematach. Jest niewygodny. I nie ma mowy, żeby w Polsce w
najbliższych latach były te kontrakty. A one gwarantują swobodę
twórczą.
Intuicyjnie wyczuwa to dyrektor sceny. I wchodzi w
porządek myślenia polityków. To jest pewien rodzaj korupcyjnego
układu. Nazywam to ostro, ale całe nieszczęście polskiego teatru
polega na tym, że w nikogo interesie nie leży wprowadzenie
czytelnych reguł. Dyrektorzy próbują się więc zbliżać do
polityków, choć ich interesy są rozbieżne. A trzeba sobie jasno
powiedzieć, kto jest sprzymierzeńcem, a jaki rodzaj mentalności
jest wrogiem.
Koca: - Nie czuję porządków polityków. Jeśli
na widowni nie zmieści się ich elektorat, trudno. Ja mam dbać, by
widzowie byli. Albo mi wyjdzie, albo nie. A polityków na scenę nie
wpuszczę. Oni mają inne dyplomy. Nie szukałbym wroga. Chyba za
bardzo staramy się myśleć, że on musi być. A jak nie ma, to
musimy go stworzyć, bo inaczej nie damy rady.
Artur Łukasiewicz
2009-09-28
Źródło: Gazeta Wyborcza Zielona Góra
|