Świetnie zaczęła sezon zielonogórska scena. Nie pamiętam, tak
dobrej komedii na naszej scenie.
W przeszłości oglądaliśmy do
bólu sztampowe angielskie farsy bądź polskie niewypały jak
"Kochanie, posadź jumbo jeta", komedii zasługującej na
tytuł szmiry III Rzeczypospolitej.

Dyrektor teatru Robert
Czechowski wybrał "Przyjazne dusze" brytyjskiej
scenarzystki Pam Valentine. Intuicja go nie zawiodła. Komedia
wyrasta z klasycznego modelu humoru sytuacyjnego. Jest czytelny
morał, zgrabna fabuła, happy end z przesłaniem, że dobro
uszlachetnia i zawsze jest czas, by to zrozumieć. Nawet - jak w
"Przyjaznych duszach" - po śmierci. Komedia, choć mająca
drobne cechy sitcomu, do złudzenia przypomina słynny film "Sok
z żuka", w którym przed ponad 20 laty zagrała młodziutka
Winona Ryder. Tam też chodziło o święty spokój duchów.Jack i Susie z początku traktują wszystkich jak intruzów. To
wystarczy, by uruchomić lawinę zabawnych nieporozumień. Duchy do
szału doprowadzają agenta Webstera i despotyczną teściową.
Fukają też na nowych lokatorów, co z czasem łagodnieje i
przeradza się w czułą, rodzicielską troskę. Mimochodem chcą
jeszcze raz wejść w swoje życie po śmierci. Naprawić, co się
da. Przeżyć coś od nowa. Śmiać się ze starych beznadziejnych
kłótni, nadrobić stracony czas.
Duchy od początku jednak
chcą się pozbyć wszystkich. - Gdy młodym się powiedzie, urodzi
się dziecko,
a nadęty adept od kryminałów zdobędzie sławę i
pieniądze, to sobie pójdą - myślą. Na pomoc wzywają Anioła
Stróża. To moment zwrotny spektaklu. Jakby na widownię spadła
bomba.
Stróż zjawia się szalony, podchmielony, z telefonem
komórkowym grającym popową melodyjkę grupy Feel. Anioł w
przeszłości był chemikiem. Na tamten świat wybrał się po
nieudanym eksperymencie
z palnikiem. Donimirska gra fantastycznie, z
potężną energią, porywa publiczność. I wszystkim każe wierzyć,
że w szaleństwie jest metoda. Wydarzenia nabierają tempa. Duchy są
w swoim żywiole. Zastrzyk weny dostaje młody literat, dom robi się
pełen ciepła, agent od nieruchomości znowu zmyka
ze strachu
wywołując salwy śmiechu, wszyscy oczekują na szczęśliwy poród.
Dawne uczucia duchy przelewają na młodych małżonków.
Noworodkowi grozi jednak śmierć. Jack (udana kreacja
Janusza Młyńskiego) zaczyna prosić Boga, aniołów i świętych o
miłosierdzie. - Przecież się modlę - woła zdeklarowany ateista.
Znów jak burza spada na dom Anioł Stróż. Telefon do nieba... i
szczęście jest blisko. Młodym się powiedzie, ale nasze duchy
muszą opuścić dom. Diamentowa Brama świętego Piotra jest już
otwarta. Oboje się zgadzają.
Sztuka podsuwa nam oczywiste
prawdy. Że trzeba wierzyć w dobro, ono czyni cuda. Że warto się
poświęcać dla innych. Stać nawet na to największego egoistę.
Dziecinne prawdy? Ale wzruszające i mądre.
Zielonogórski
spektakl nie ma słabych momentów. Aktorzy nie dają chwili
wytchnienia. Doskonale zmieniają tempo, sprawnie odwracają
sytuacje. Nie moralizują. Mamy po prostu wyjątkowo udaną komedię
romantyczną. Idealną na weekendy.
"Udana premiera na początek sezonu"
Artur Łukasiewicz
Tekst pochodzi z portalu Gazeta.pl - www.gazeta.pl © Agora SA
|