Dobrze,
że Janusz Młyński na dobre wrócił na teatralną scenę i wziął rozbrat z
chałturami reklamowymi. Jego pan Ibrahim jest ciepły, mądry i
niepretensjonalny.
Premiera
w Teatrze Lubuskim ma szansę stać się przebojem tego sezonu. Bardzo
prawdopodobne, bo "Pan Ibrahim i kwiaty Koranu" Erica-Emmanuela Schmitta
święcą w kraju wydawnicze triumfy, w czym pomogła wydatnie wcześniejsza
ekranizacja filmowa François Dupeyrona. Francuski reżyser obsadził w
głównej roli samego Omara Sharifa.
W zielonogórskiej
adaptacji wszystkie postaci dramatu wziął na siebie jeden aktor Janusz
Młyński. Śmiały, wręcz ryzykowny ruch, redukujący obsadę sztuki do
jednego autora, nie przyniósł jej szkody. W czym zasługa reżysera i
Młyńskiego, który gdyby miał wpisywać w dossier swoje główne
osiągnięcia, pan Ibrahim powinien znaleźć się na pierwszym miejscu,
zaraz po Henryku w "Ślubie" Gombrowicza czy rolach w "Opowieści o
zwyczajnym szaleństwie" Petra Zelenki.
Rzecz,
jak to ma w zwyczaju francuski dramaturg, jest uniwersalną opowiastką
filozoficzną, choć dzieje się w latach 60. na przedmieściach ogarniętego
rasizmem Paryża. Do całodobowego sklepu "Araba" Ibrahima (choć to w
rzeczywistości turecki muzułmanin) zagląda Mojżesz, 11-letni żydowski
chłopiec, którego ojciec cudem ocalał z Holocaustu. Ibrahim weźmie Momo,
bo tak go nazywa, pod opiekę, gdy ojciec chłopca rzuci się pod pociąg.
Momo żyje wśród prostytutek, uczy się kraść, żeby przeżyć, oszukiwać
urzędniczki z opieki społecznej. Dla niego Ibrahim jest dziwolągiem,
człowiekiem z podejrzanego świata, w którym, by nie spaść na dno, trzeba
sprytu i wyrachowania. Między nimi rodzi się zaufanie. Stopniowo pęka
ściana dystansu. O dziwo, stary muzułmanin nie uczy chłopca cwaniactwa,
lecz szlachetności, pozbycia się nienawiści do otoczenia, pretensji to
ojca i matki, która go opuściła. Potrafi pokazać wiarę żarliwą, ale
wyśmiać religijne przesądy, złagodzić rodzinne dramaty, niedostatek,
wyszydzić bezduszną administrację. Wykluczyć niechęć. Momo przyjmuje to z
początku jako dziwactwo "Araba". Odkrywa, że jego wyrozumiałość ma
sens, pomaga, a nie utrudnia wejścia w dorosłość. Razem wypuszczają się w
podróż życia Ibrahima na egzotyczne południe Europy, do mateczników
mewlewitów. Momo patrzy na tańczących w kółko derwiszów, recytujących
mądrości Dżalaluddina Rumiego. - Ciało duszy, dusza ciału nie są obce,
lecz nie ujrzy nikt obrazu swojej duszy - sączą mu do ucha. Ibrahim w
podróży ginie w wypadku. Był na to przygotowany, wiedział i czuł, że
koniec jest blisko zgodnie z filozofią Kubusia Fatalisty "wszystko jest
napisane w górze". Wcześniej zapisał spadek Momo. Chłopak przejął sklep,
ożenił się, miał dzieci. Na ulicy "17 rue Bleue", choć wcale nie
niebieskiej, nie przestano mówić: idę na zakupy do "Araba".
Janusz Młyński gra ciekawie, nie jednostronnie. Wykluczył
niepotrzebny sentymentalny patos, serialową łzawość. Unika dydaktycznych
mielizn. Wybrał model szepczącego narratora z audycji dla nocnych
marków. Stopniowo buduje emocje, świetnie przeplata je anegdotami z
życia imigrantów. Udaje mu się stworzyć klimat bliskości z bohaterami.
Choć życiowi outsiderzy, jakimi są pan Ibrahim i Momo, zwykli budzić co
najwyżej życzliwe politowanie. Bohaterowie Młyńskiego nie budzą jedynie
sympatii, bo takie uczucie zwykle towarzyszy odczuciom z kina
familijnego. Za sprawą aktora podpowiadają, że nie warto ulegać stadnym
instynktom, żyć w męczącej duchocie, wszechpotężnej władzy, dać się
wciągnąć w wykańczającą walkę o byt. A to się zdarza nie tylko na
obrzeżach Paryża, także gdziekolwiek, i w Zielonej Górze. Dlaczego nie?
Artur Łukasiewicz, Gazeta Wyborcza, 2010-10-11
|