• Increase font size
  • Decrease font size
  • Default font size
  • default color
  • green color
  • blue color
Zmień kolor!
Click on the slide!

„SPOT!” spektakl muzyczny.

Reżyseria, tekst, muzyka:  Szymon Turkiewicz. Wybuchowa mieszanka teatru, muzyki i reklam... Słodko-gorzki obraz otaczającej nas rzeczywistości…

Click on the slide!

Premiera: udana opowieść o drugiej młodości

Bohaterom "Kwartetu" z zielonogórskiego przedstawienia, niestraszne łamanie w kościach, zaniki słuchu i hemoroidy. Dlatego nie pytaj…

Zobacz też…
Click on the slide!

HONEYMOON Gabriel Barylli

Komedia obyczajowa o związkach, jakie łączą kobiety z mężczyznami, pokazana oczami kobiet.

Zobacz też…
Click on the slide!

Babarzyńca z Czechowa

Jeśli ktoś liczył na klasycznego Czechowa w zielonogórskim teatrze, będzie zwiedziony i lepiej żeby został w…

Click on the slide!

Teatr Lubuski: Zapraszamy do dżungli

W nowy rok Teatr Lubuski wkroczył z olbrzymim rozmachem. Na scenie roi się od efektownych kostiumów,…

Zobacz też…
Click on the slide!

Pływanie Synchroniczne

"Żyć i pływać w wannie" "Pływanie synchroniczne" w reż. Brano Mazucha w Teatrze Lubuskim w Zielonej Górze. Pisze Artur Łukasiewicz…

Zobacz też…
Click on the slide!

Dobre duchy, przybywajcie, czyli przebojowa komedia LT

Biedna Pam Valentine. Wystarczy kilka zdań streszczenia „Przyjaznych dusz” - jednej z nowszych sztuk brytyjskiej pisarki...

Zobacz też…
Click on the slide!

"Teraz na zawsze"

"Teraz na zawsze" Magdaleny Frydrych Gregorovej, w reżyserii czeskich twórców związanych z artystycznym ugrupowaniem SKUTR.

Zobacz też…
Click on the slide!

NIEBIESKI PIESEK

NIEBIESKI PIESEK Gyula Urban na podstawie książki Jana i Aliny Le Witt "The blue dog"

Zobacz też…
Click on the slide!

Nie zabijać kolorowych ptaków!

Na zielonogórskiej scenie narodził się tajemniczy Kaspar Hauser - zbyt kłopotliwy ze swoją wrażliwością dla świata, by ten mógł pozwolić…

Zobacz też…
Click on the slide!

Teatr Lubuski: jeszcze uczucia nie zginęły

Mam poczucie, że po "Tektonice uczuć" zielonogórska scena nabiera pewności siebie i co najważniejsze, własnego wyrazu...

Zobacz też…
Click on the slide!

Koncertowy popis pięciu aktorek na zielonogórskiej scenie

Kiedy Elżbieta Donimirska jako pani Betterton - z twarzą "na godzinę dwunastą" - wkracza na scenę, ciarki biegają…

Zobacz też…
Frontpage Slideshow (version 2.0.0) - Copyright © 2006-2008 by JoomlaWorks
Jesteś na stronie : LT
Recenzje przedstawień po Festiwalu Pro Vinci
22.06.2011.

Dziennik Teatralny - patron medialny I edycji Festiwalu towarzyszył Lubuskiemu Teatrowi od 16 do 19 czerwca. Dzięki zaangażowaniu krytyków z Katowic doczekaliśmy się całego pakietu recenzji na temat przedstawień zaprezentowanych podczas Pro Vinci. 

Pragniemy podziękować Dziennikowi Teatralnemu za przyjazd, zaangażowanie w rozmowy i dyskusje na temat polskiego Teatru, za obecność w Zielonej Górze. 

 

 

W sieci problemów

Pierwszego dnia festiwalu Pro Vinci w Zielonej Górze widzowie mieli okazję zobaczyć aż dwie premiery w wykonaniu aktorów lubuskiego Teatru: "Mroczna gra albo historie dla chłopców" i "Łzy Ronaldo" oraz spektakl "Pierwsza komunia" Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy

W sieci wirtualnej

„Mroczna gra albo historie dla chłopców” – dramat autorstwa nowojorskiego dramaturga Carlosa Murillo miał swoją premierę w 2007 roku podczas jednego z amerykańskich festiwali. Polska prapremiera tej sztuki odbyła się właśnie w Zielonej Górze, w Lubuskim Teatrze podczas festiwalu Pro Vinci. Sztukę wyreżyserowała młoda reżyserka Karolina Maciejaszek. „Mroczna gra…” przedstawia historię czternastoletniego Nicka, mieszkańca słonecznej Kalifornii. Na pozór jest jednym z tych setek tysięcy chłopców, którzy po szkole przychodzą do domu i surfują po internecie grając w gry, facebookujac i czatując. Domeną Nicka jest czat i możliwości, jakie oferuje: może wcielać się w różne osoby, zawiązywać intrygi, wyprowadzać ludzi w przysłowiowe pole, śmiać się z ich naiwności. Ułożył sobie nawet skalę ludzkiej naiwności i według niej ocenia pozostałych internautów. Tak się składa, że spotkał właśnie w sieci jednego z naiwniaków, Adama i postanowił zabawić się jego kosztem. Nicka zafascynowała bezpośredniość Adama, jego gotowość do zakochania się w poznanej na czacie dziewczynie. Nick postanowił wykorzystać okazję i, podając się za Rachel, rozpoczął z Adamem grę pozbawioną wszelkich reguł.

Samo imię chłopca jest znamienne – Nick to w internetowej terminologii pojęcie znaczące tyle co pseudonim: „Wybierz nick” pada komenda zawsze, gdy chcemy się przyłączyć do jakiejś dyskusji na czacie lub na forum. Imię Nicka znaczy więc, skończoną, ale jednak ogromną ilość możliwych tożsamości do wyboru. W trakcie owej ‘mrocznej gry’ obaj chłopcy – chcąc nie chcąc – angażują się emocjonalnie. Rodzi się między nimi erotyczna relacja, która prowadzi do destrukcji obydwu nastolatków.

Spektakl w reżyserii Karoliny Maciejaszek jest co prawda bardzo statyczny, ze względu na liczne monologi Nicka i narracyjny charakter całej historii, ale sprawnie żongluje emocjami widza, utrzymując jego zainteresowanie do samego końca. Centralną postacią jest oczywiście Nick (w tej roli przekonywujący Ernest Nita). Bohater wciąż jest obecny na scenie, niejako referując widzom swoją opowieść. Jego antagonista, czyli Adam (bardzo dobra rola Dawida Rafalskiego) wygłasza swoje kwestie do mikrofonu i znika. Pozostałe postaci: Aleksander Podolak jako ojczym i Wojciech Brawer w roli Rachel i policjantki czynią podobnie. Siedząc za oszkloną ścianą, czekają na swoje wejście. Reaktywują się na czas swojego występu. Pojawiają się i znikają – jak w sieci, kiedy można w jedną sekundę się zalogować, a w drugiej zniknąć bez żadnych konsekwencji. Są wytworem chorego umysłu Nicka.

Dramat Carlosa Murillo próbuje uświadomić, jak zgubna może być chęć przekraczania pewnych granic, do czego – zwłaszcza dziś – jesteśmy czasem skłonni. Historia Nicka jest raczej doświadczeniem ekstremalnym, ale przecież wciąż możliwym w normalnym świecie. Opowieść o zbuntowanym czternastolatku - jeśliby się jej przyjrzeć z bliska – przyprawia o dreszcz, wzbudza lęk, powoduje niepewność.

W sieci wiary

„Pierwsza komunia” Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy to jeden z tych spektakli, które świadczą o wciąż silnej pozycji tego ośrodka na teatralnej mapie Polski. Jest to również jedna ze znamiennych dla tej sceny inscenizacji: to spektakl autorski, napisany oraz wyreżyserowany przez Pawła Kamzę, poruszający problemy Polski i Polaków na początku nowego wieku. W przypadku tego spektaklu na pierwszy plan wysuwa się kwestia wiary rodaków, ich podejście do katolicyzmu oraz próba zdefiniowania potencjalnego Polaka-katolika.

Kamza tworzy na scenie bardzo zabawny, ale i miejscami gorzki obrazek z życia pewnej małomiasteczkowej społeczności. Na scenie plejada różnorodnych postaci: ksiądz, kandydatka na prezydenta oraz jej babski sztab (wszystkie bohaterki tworzą grupę wyzwolonych, pewnych siebie feministek), masażysta (mąż kandydatki) i jego marzenia o lataniu w przestworzach z drugim z szaleńców (bratem kandydatki), Polka wracająca z norweskich saksów, młody naukowiec pod wpływem przemiany hostii postanawiający iść do zakonu, robotnik, ekolog, psychoterapeutka, katechetka. Jedną z centralnych osobowości jest młody ksiądz, który – przygotowując się do ceremonii pierwszej komunii musi ją przesunąć z powodu pewnej epidemii. To wywołuje w mieszkańcach miasteczka niezadowolenie, próbują więc odwieść księdza od zamiaru przekładania komunii. Spektakl nie ma jednak struktury jednowątkowej, a wręcz rozchodzi się wieloma ścieżynami. Właściwie żadna z nachodzących na siebie mini-opowieści nie zostanie rozwiązana, co powoduje, że sztuka sprawia wrażenie nieco powierzchownej opowieści.

Broni się jednak przede wszystkim aktorskim wykonaniem oraz pomysłowym wykorzystaniem przestrzeni. Niewielka powierzchnia sceny z trzech stron zamknięta jest publicznością (widzowie zostali zaproszeni na scenę), ta zaś otoczona jest białymi płachtami. Środek sceny wypełnia jedynie wielka drewniana skrzynia, stanowiąca jedyny element scenografii, bardzo umiejętnie wykorzystany: jest zarówno ołtarzem, mównica, kabiną prysznicową, stołem prosektoryjnym.

Spektakl Pawła Kamzy, mimo że stara się opowiedzieć o duchowości współczesnej Polski nie ma w sobie zbyt wiele metafizyki. Większość scen zbudowanych jest na zasadzie dowcipnych dialogów i aktorskich popisów, czasem nieco przerysowanych. Wyjątek stanowi kilka scen księdza z udziałem tajemniczych, obleczonych w czerń pomocnic-anielic, które toczą z nim mini-rozprawy, wspierają go na duchu, matkują mu. Cieszy również ostatnia scena – wszyscy bohaterowie spotykają się w kościele na pierwszej komunii i każdy z nich na głos kieruje swoje prośby i wątpliwości w stronę nieba, mając nadzieję, że zostaną wysłuchane…

W sieci niezrozumienia

Ostatnim spektaklem zaprezentowanym pierwszego dnia na festiwalu Pro Vinci były „Łzy Ronaldo” – przedstawienie oryginalne zarówno w formie jak i w treści. Sztukę napisał i wyreżyserował Paweł Kamza, współpracujący m.in. z legnicką sceną. Jeden ze spektakli tego dnia, „Pierwsza komunia” był również napisany i wyreżyserowany przez Pawła Kamzę. Stąd też obydwa spektakle mają pewne miejsca wspólne. O ile legnickie przedstawienie portretowało Polaków i ich stosunek do religii katolickiej, o tyle „ Łzy Ronaldo” posterują Polaków na tle innej nacji – Czeczenów, mających w Polsce swoje tymczasowe schronienie. Bohaterem jest zatem zbiorowość – zarówno Polaków, znajdujących się na „swoim terenie” jak i Czeczenów, będących na wygnaniu, nielegalnych emigrantów miesiącami czekających na status uchodźców.

„Łzy Ronaldo” to spektakl nietypowy dla zielonogórskiej sceny, zwiastujący pewne zmiany, do których – jak widać – dyrektor Teatru Robert Czechowski konsekwentnie przygotowuje swoich aktorów. W tej inscenizacji postanowił oswoić aktorów z przestrzenią im nieznaną – z plenerem. Reżyser spektaklu, Paweł Kamza usytuował akcję spektaklu w kilku punktach: na teatralnym dziedzińcu oraz w ruinach, znajdujących się w pobliżu teatru. Wycieczka widzów wyruszyła, pod wodzą policjanta, z teatralnego korytarza zatrzymując się przy stole z arbuzami, gdzie każdy mógł skosztować pysznego owocu. Kolejnym przystankiem był dziedziniec Teatru, gdzie byliśmy świadkami tzw. „sceny podwórkowej” – mężczyzna czytający na murku gazetę, synek jeżdżący na rowerze, sąsiadka wychylająca się z okna. Podczas rozmowy któryś z rozmówców rzuca zdanie, że uchodźcom czeczeńskim polski rząd ma wyremontować jeden z budynków. Głosy niezadowolenia wyrażają po kolei wszyscy mieszkańcy. Podczas tej sceny w tłumie porusza się kobieta – Rosjanka, szukająca swojego syna, który kilkanaście lat temu zaciągnął się do wojska (potem okaże się, że brał udział w wojnach czeczeńskich).

Główna część spektaklu toczy się w ruinach. Po trzech scenach-stacjach widzowie wraz z aktorami docierają do ruin, które na ten czas zagospodarowano pod względem oświetlenia oraz przestrzeni. Oprócz Polaków poznajemy rodzinę Czeczenów i ich problemy: brak perspektyw na stały i legalny pobyt w Polsce, ciągły problem z brakiem pieniędzy, strach przed Polakami, którzy nie ułatwiają im życia, traumatyczne przeżycia z przeszłości i ich konsekwencje (ślepota, brak nóg, utrata dziecka, osierocenie).

Na prowizoryczne scenie w ruinach wystąpiło 13 aktorów dla których zmierzenie się z tak trudną przestrzenią było nie lada wyzwaniem. Poradzili sobie z nim jednak nad wyraz dobrze, zwłaszcza, że w środek spektaklu wtargnęła burza i trzeba było walczyć nie tylko z tremą, ale i z deszczem. Myślę, że jak na pierwszy raz aktorzy poradzili sobie bardzo dobrze. Atmosfera miejsca powodowała, że tekst nabierał pewnej oniryczności, a realistyczna historia zamieniała się w bardzo poetycką przypowieść. Magicznie wybrzmiał koniec spektaklu kiedy to każda z kobiet opowiedziała własną, tragiczną historię – dosadny język pełen obrazów przemocy łagodniał pod wpływem nastroju, który tworzyły drzewa, świece oraz padający deszcz.

Pewnie można zarzucić twórcy scenariusza pewną powierzchowność w kwestii związanej z tematyką Czeczenów przebywających w Polsce, ale liczy się przede wszystkim fakt, że taki temat został podniesiony do rangi spektaklu. Co więcej – to jest spektakl nie tylko o relacjach Czeczeni – Polacy, ale też o innych nacjach, które – doświadczone zwykle przez wojnę, cierpienie, samotność i biedę – poszukują w zachodnich demokrcjach lepszego jutra. Pytanie tylko, czy jesteśmy chętni im w tym pomóc. Według Kamzy – nie.

    * Marta Odziomek
    * Dziennik Teatralny
    * 18 czerwca 2011


"Pierwsza komunia", Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, reżyseria: Paweł Kamza

"Mroczna gra albo historie dla chłopców", Lubuski Teatr im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze, reżyseria: Karolina Maciejaszek

"Łzy Ronaldo", Lubuski Teatr im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze, reżyseria: Paweł Kamza


Międzynarodowy Festiwal Pro Vinci, edycja: 1. Międzynarodowy Festiwal Pro Vinci (16.06.2011-19.06.2011)

 

 

  Gry pozorów

Drugiego dnia Festiwalu Pro Vinci mogliśmy obejrzeć trzy zupełnie odmienne zarówno pod względem problematyki jak i formy spektakle. Chociaż - po dłuższym zastanowieniu się - można znaleźć dla nich jeden, wspólny mianownik: każde z tych przedstawień na swój sposób burzyło mur pozorów, który stawiamy sobie codziennie: jako pojedynczy ludzie ("Kolacja na cztery ręce" Teatru im. Norwida w Jeleniej Górze), społeczeństwo ("SPOT" Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze), wreszcie - jako naród ("III Furie" Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy)

Reklama to jest to

„SPOT” – pierwsza z festiwalowych prezentacji to luźne pod względem treści, pozbawione fabuły widowisko muzyczne w reżyserii Szymona Turkiewicza, który również jest autorem scenariusza. Spektakl, zaprezentowany na luzie i bez zadęcia, pokazuje absurdy naszego współczesnego świata opętanego przez wszechobecną reklamę i zdominowanego pęd człowieka ku lepszemu życiu. Czwórka aktorów (Anna Haba, Magdalena Engelmajer, Piotr Charczuk, Ernest Nida) zgrabnie i w atrakcyjny sposób przedstawia scenariusz będący właściwie konglomeratem haseł reklamowych, utartych sloganów i udanych recept na życie. Scenografią są tutaj cztery biurowe krzesła, białe regały i podłoga, statyw i mikrofon oraz projektor, który wprowadza nas w „akcję” i atakuje różnymi obrazami, a każdy oczywiście coś reklamuje. Po bokach sceny znajdują się dwie pionowe tablice, na które naniesiono najbardziej logotypy najbardziej rozpoznawalnych marek świata, tyle że każda z nich podpisana jest tym samym hasłem: SPOT.

„SPOT” to sposób odreagowania i wyśmiania konwencji w jaką na co dzień jesteśmy wciągani. Zewsząd atakują nas przecież hasła reklamowe. Podobnie dzieje się w spektaklu, ale – oczywiście – wszystko podawane nam jest z przymrużeniem oczka. Przedstawienie jest parodią środowiska zarówno twórców jak i odbiorców reklamy – słownej, wizualnej, podprogowej itp. Perełką wśród parodii reklam jest reklama łazienki: najlepiej odwołać się do tego co sprawia nam przyjemność – w tym wypadku chodzi o seks. Oprócz „reklamowej kanonady” spektakl zahacza również o tematykę emigracji młodych Polaków, pyta o ich tożsamości, o samopoczucia, każe zastanowić się młodemu człowiekowi nad jego miejscem w świecie. Jest również „SPOT” po części satyrą na człowieka i jego miłość do markowych ciuchów czy też wreszcie wyśmianiem trendu na rozmiar 0, z powodu którego kobiety nieprzerwanie, przez całe życie dążą do zgrabnej sylwetki przed drakońskie diety (wstrząsający przykład „diety afrykańskiej” jednej z bohaterek spektaklu).

To żywiołowe widowisko, z energetycznymi songami, interesującą choreografią i sprawnymi, atrakcyjnymi aktorami adresowane jest przede wszystkim dla młodej publiczności, która z przyjemnością będzie obserwowała sceniczne show dając się mu porwać na kilkadziesiąt minut. „SPOT” to dobra zabawa z nutką goryczy i ta nutka – miejmy nadzieję – sprawi, że po wyjściu z teatru każdy z nas chwilkę pomyśli o tym szalonym świecie i czy też chce być, za wszelką cenę, „w lepszej formie” i „bardziej cool”...

Maski wielkich mistrzów

Goszcząca na festiwalu „Kolacja na cztery ręce” z Jeleniej Góry przeniosła widza do innego wymiaru. Spotkaliśmy się na fikcyjnej wieczerzy dwóch mistrzów muzyki barokowej: Georga Haendla i Jana Sebastiana Bacha. Wędrujemy zatem do Lipska XVIII wieku – nie tylko mentalnie. Spektakl bowiem został zaprezentowany w Piwnicy Muzeum Ziemi Lubuskiej – w miejscu, które idealnie nadawało się na potrzeby przedstawienia: zaciemniona sala, kamienna podłoga, ściany z cegły i pewien ożywczy chłód doskonale korespondowały z palącymi się świecami, które dawały złocisty poblask, lśniącymi sztućcami oraz stylowymi elementami scenografii: stolikiem, krzesłami i kostiumami aktorów. Grzech byłoby grać ten spektakl na zwyczajnej, pudełkowej scenie w czarnym, beznamiętnym anturażu!

Sztuka, napisana przez Paula Barza, muzykologa parającego się pisaniem dla teatru zakłada spotkanie tych dwu wybitnych osobowości, a tak naprawdę, obaj geniusze muzyki, choć urodzeni w tym samym czasie i pochodzący z tego samego regionu, nigdy się nie spotkali. Choć Bach, skromny przykościelny kantor z dość liczną rodziną wiele lat prosił Haendla o audiencję – ten nigdy nie wysłał zaproszenia. Obu mistrzów łączyła muzyka, ale poza tym – dzieliło wszystko. I o tym właśnie traktuje spektakl – o różnicach w zachowaniu, poglądach na muzykę (Haendel komponował utwory głośne, Bach – ciche), w życiu. Spotkanie odbywa się w bogatej komnacie wynajmowanej przez Haendla przybyłego do Lipska. Z wyniosłą pobłażliwością traktuje swojego gościa, racząc go wykwintnymi daniami – są ślimaki, ostrygi, jest powiew wielkiego świata. Obaj panowie udają przed sobą, że nie znają twórczości kolegi. Z czasem jednak – po górze wyssanych ostryg i po wypiciu litrów wina i szampana – okazuje się, że obaj muzycy bardzo dobrze znają twórczość, i że zawsze, po cichu ze sobą rywalizowali. Choć Haendel może nieco głośniej, Bach ciszej…

Przedstawienie jest interesujące głównie ze względu na dialog oraz kreacje aktorskie, które są zasługą Bogdana Kocy w roli Bacha oraz Marka Prażanowskiego jako Haendla. Koca stworzył bardzo sugestywny obraz zubożałego, wiecznie zmartwionego kompozytora, który – jednak świadomy swego talentu – mozolnie pnie się w górę. Prażanowski zaś tworzy przysłowiowego fircyka, pięknisia, artystę spełnionego zarówno pod względem muzycznym jak i finansowym. Przewaga Haendla jest widoczna do samego końca spotkania – wszak wiadomo od dawna, że ten, kto ma, ten rządzi…

Polski grajdołek

Ostania prezentacja drugiego dnia również odbyła się w przestrzeni nieteatralnej. Na „III Furie” powędrowaliśmy do hali Zefamu – fabryki mebli. Skądinąd to oczywiste, że spektakle z Legnicy lubią „wędrować” po mieście, zatrzymywać się w opuszczonych fabrykach, halach, piwnicach i adaptować ich przestrzeń na potrzeby spektaklu. Nie inaczej było w tym wypadku. Hala Zefamu zmieniła się w przestrzeń teatru – po lewej stronie zawisł biało-czerwony mural przedstawiający pewne wydarzenia z historii Polski. Na środku sceny i po jej bokach ustawiono po dwa rzędy czerwonych, plastikowych krzesełek, które sugerowały kilka miejsc: dworcową poczekalnię, salę przesłuchań, studio telewizyjne. Spektakl raz ma konwencję telewizyjnego show typu „rozmowy w toku” i dzieje się tu i teraz, raz przenosi się w przeszłość i przestrzeń przestaje znaczyć cokolwiek.

Spektakl powstał na podstawie tekstu trzech kobiet-pisarek: Sylwii Hutnik, Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk i Magdy Fertacz. Nie jest to jednak tekst spójny, koherentny. Wyraźnie dzieli się na dwie części, nieprzystające do siebie, a połączone jedynie figurą matki-furii.

Aktorzy siedząc na krzesłach lub przechadzając się opowiadają swoje historie. Jest ich wiele, ale dwie z nich są najważniejsze, bo łączą wszystkie pozostałe. Pierwsza z nich to opowieść o rodzinie Mutterów – babka Mutterowa za czasów wojny wydała w hitlerowskie ręce Panią Markiewiczową dlatego, że ta bogata warszawianka nie chciała oddać jej swojego płaszcza. Historia mści się na Mutterach, a dokładniej na życiu wnuczki Stefanii, która wpierw (chyba raczej z głupoty, na pewno nie z wyrafinowania) zabija trójkę swoich dzieci, a potem rodzi jej się Dzidzia – „upośledzony kadłub, nie człowiek”. Trzeba przyznać, że owa pierwsza historia bardzo przykuwa uwagę widza i powoduje, że targają nim liczne emocje. Gdyby tylko reżyser na tym zakończył swój spektakl! Ale nie – przed nami jeszcze kilkadziesiąt minut drugiej części opowieści o drugiej matce: właśnie o Markiewiczowej, która wydała na świat syna, niby patriotę, ale takiego co to strzelał do zdrajców narodu z polecenia AK, torturował: komunistów, prostytutki, nawet księży. Ta druga część spektaklu ciężka jest od wiszącego w powietrzu pytania: „czy takie zachowanie było moralne?”. Cóż – warto się nad tym zastanowić, ale może nie podczas tego samego wieczoru. Ta druga część sprawiła, że zatarły się dość mocne i pozytywne emocje towarzyszące pierwszej części, w efekcie czego spektakl opuszczało się z pewną ciężkością i znużeniem.

Oprócz dwóch, skrajnie różnych matek (jedna, inteligentka, miastowa, uwikłana jest w polski patriotyzm, druga – w polskie „chłopstwo”, głupotę, biedę) na scenie pojawia się plejada postaci, mniej lub bardziej potrzebnych i interesujących niemniej jednak rewelacyjnie odegranych przez legnickich aktorów. Spektakl-show prowadzi MC Apollo (Rafał Cieluch w wybitnej roli, chyba najlepszej w tym spektaklu) stylizowany na batmanowskiego Jokera, z tym że w kolorach baiło-czerwonych. Zresztą, większość tego, co znaczy, jest czarno-białe. Jest też para warszawskich gejów, nawiązująca do bohaterów filmu „Brokeback Mountain” choć zastanawia mnie, dlaczego akurat oni stali się inspiracją dla reżysera. Jest też na przykład Matka Boska Częstochowska, jest polski chłop i polski bezdomny, jest polska dziwka i jest polski ksiądz. Wszystko po to, by pokazać Polskę i Polaków, zastanowić się nad rolą historii, Boga, drugiego cżłowieka w naszym życiu - również w szerszym kontekście (po to zostają wykorzystane toposy z mitologi). Szkoda tylko, że spektakl zrobiony został podług pewnej formuły, już nam dobrze znanej…

Bo „III Furie” to – niestety – przedstawienie „modne”, powstałe według pewnej formuły, która dominuje obecnie na kilku polskich scenach. Pisząc to, mam na myśli przede wszystkim wałbrzyskie realizacje Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, spektakle Jana Klaty (Wrocław, Kraków), Lecha Raczaka oraz teatralne próby Radosława Rychcika (również Wałbrzych). Marcin Liber, reżyser „III Furii” zebrał to, co w polskim teatrze dobrze się sprzedaje – „Paszporty Polityki” dla duetu Strzępka i Demirski swoje, jak widać, zrobiły. Spektakl sprawił niestety, że legnicki zespół będzie mi się od teraz mylił z wałbrzyskim. Tyle tu podobieństw i w samej konstrukcji utworu i w formie przedstawieniowej do spektakli innych reżyserów.

Nie mogę zgodzić się również na sposób formułowania myśli w tym spektaklu – wiele mądrych spostrzeżeń zaprojektowanych jest jako kpina, podanych przez aktorów w formie żartu, dowcipu, dobrego kawału. A nawet, jeśli pojawią się jakieś nie ironizujące refleksje, to od razu zostają przykryte jakimś gagiem czy to słownym, czy sytuacyjnym. Czy w obecnych czasach wszystko musi być polane sosem ironii? Czy poważna refleksja jest naprawdę niestrawna i nie do wytrzymania? Czy my, odbiorcy, naprawdę jesteśmy tacy nieznośni, że trzeba wszystko dla nas upraszczać, banalizować i serwować jako dobry żart? Nie sądzę…

    * Marta Odziomek
    * Dziennik Teatralny
    * 18 czerwca 2011


"Kolacja na cztery ręce", Teatr im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze, reżyseria: Bogdan Koca

"Spot", Lubuski Teatr im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze, reżyseria: Szymon Turkiewicz

"III Furie", Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, reżyseria: Marcin Liber

Międzynarodowy Festiwal Pro Vinci, edycja: 1. Międzynarodowy Festiwal Pro Vinci (16.06.2011-19.06.2011)
mod

 

 

 Teraz Zittau

Trzeci dzień Festiwalu Pro Vinci upłynął pod znakiem niemieckiego teatru. Dwa spektakle: "Woyzecka" oraz "Das Gastmahl bei der Gräfin Torremal" ("Biesiadę u hrabiny Kotłubaj") pokazał Teatr im. G. Hauptmanna z Zittau. Teatralny wieczór urozmaicony został tym razem recitalem a właściwie kameralnym koncertem Marka Sitarskiego "Panna P."

Absurdy egzystencji

Na początek Teatr z Zittau zaprezentował spektakle „Woyzeck”. Tytułowych bohater to młody żołnierz, którego, by ująć rzecz delikatnie, los nie rozpieszcza. Na jego dramat nie składają się jednak tylko „zwykłe” niepowodzenia w życiu osobistym czy zawodowym. Można odnieść wrażenie, że wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Franz poddawany jest testom medycznym, a ludzie, z którymi się styka (od przełożonych po matkę jego dziecka) traktują go w sposób przedmiotowy.

Historia ta stała się kanwą spektaklu bardzo specyficznego w swej poetyce. Ważną rolę odgrywa w nim muzyka. Liryczne piosenki, śpiewane w języku niemieckim i angielskim, nie tylko dopowiadają niektóre treści, lecz również na swój sposób organizują spektakl. Niestety, polskojęzyczny widz mógł mieć z nimi problem, gdyż, choć na telebimie wyświetlane było tłumaczenie, ograniczało się ono jedynie do dialogów. Dużym plusem spektaklu była natomiast muzyka odgrywana na żywo.

Przedstawienia niemieckiego teatru z pewnością nie można nazwać statycznym. Absurdalność egzystencji głównego bohatera podkreślana jest bowiem między innymi poprzez ruch i rytmikę spektaklu. Jego indywidualnej tragedii nadaje się tu wymiar nieco mistyczny, m.in. poprzez włączenie w treść spektaklu biblijnych cytatów. (B.E.)

Chwila oddechu

Na swoisty przerywnik między festiwalowymi prezentacjami zaprosił do swojego gabinetu dyrektor Robert Czechowski, gdzie odbył się przyjemny koncert Marka Sitarskiego, aktora Lubuskiego Teatru. Kameralny charakter występu, udane kompozycje zespołu Dziadostwo pod wodzą Sitarskiego, który ponoć powstał dwa miesiące temu oraz występ trzech gości sprawiły, że wydarzenie to stało się atrakcyjnym przerywnikiem pomiędzy teatralnym maratonem, gdzie – zamiast patrzeć – wystarczyło jedynie zamknąć oczy i dać się porwać muzyce…

Ekspresjonistyczna ekstrawagancja

Ostatnim punktem programu była „Biesiada u hrabiny Kotłubaj” według opowiadania Witolda Gombrowicza – spektakl Teatru z Zittau w reżyserii Roberta Czechowskiego, dyrektora lubuskiej sceny. Przedstawienie odbyło się w pięknie odnowionym zborze poewagelickim w Letnicy, kilkanaście kilometrów od Zielonej Góry. Na miejscu, przed wejściem do zboru na uczestników biesiady czekał fire-show, który świetnie wpisał się w klimat miejsca. Po pokazie wszyscy udali się do zboru. Kierunek wskazywała odziana na czarno z pobielonymi twarzami grupa młodzieży z zapalonymi świecami wprowadzając nas w gotycko-ekspresjonistyczny nastrój, którym – jak się za chwilę miało okazać – również było przesiąknięte przedstawienie. W pachnącym świeżym drewnem zborze rozbrzmiewały dzwony bębnów.

Przestrzeń gry wypełniały staroświeckie sprzęty z centralnie usytuowanym stołem. Złociste świeczniki pobłyskiwały magicznym światłem dziesiątek świec. Bębny przestały nadawać rytm, rozbrzmiała za to barokowa muzyka. Z mroku zaczęły wyłaniać się przedziwne, karykaturalne postaci, uczestnicy uczty: Hrabina Kotłubaj, Markiza, Baron i – najmniej zdziwaczały, bo nie pochodzący z arystokratycznych sfer – narrator, mieszczański gość, wrażliwy młodzieniec, z pewnością alter ego samego Gombrowicza. W tym chciałoby się powiedzieć „domu wariatów” tylko narrator jest normalny. Choć też zanurzony w formie – mieszczańskiej, studenckiej, młodzieńczej i pełnej ideałów – jest najbardziej ludzki.

Sposób, w jaki Gombrowicz portretuje tę sferę i pokazuje jej zupełna bezużyteczność wciąż budzi podziw. Sytuacja, wydawałoby się, ot zwyczajna, jednak mistrz patrzenia z boku nawet we takiej sytuacji podpatrzył i trafnie uchwycił kwintesencję arystokracji. Kilkoro zdziwaczałych arystokratów spotyka się na kolacji, podczas której podany zostaje jedynie kalafior, bo – jak mówi hrabina – jedzenie warzyw to święto ciała, w przeciwieństwie do spożywania mięsa. Podanie kalafiora i jego zjedzenie sprawia, że arystokracja zaczyna dziwnie się zachowywać – jakby wpadła w narkotyczny trans.

Sam spektakl jest udanym, lecz nie do końca strawnym dla nie wprawionego widza eksperymentem. Wszystko tutaj jest świadomie zdziwaczałe. Rytuał, zwyczaj, forma po prostu, na punkcie której wariował sam autor opowiadania została tutaj wyolbrzymiona. Sylwetki bohaterów, ich gesty, sposób mówienia, chodzenia i jedzenia zostały wynaturzone. Wszyscy obleczeni w czerń i mocni makijaż rozpoczynają swoją codzienną celebrację jedzenia – będącego jedną z najistotniejszych obowiązków arystokracji, obok polowania i balów. Choreografia gestów przy jedzeniu, układ min, repertuar uśmiechów, ochów i achów – tak przebiegła kolacja u hrabiny. Co więcej – owe zachwyty roztaczane były nad zwykłym kalafiorem! Apogeum zachwytów przypada na moment, kiedy bohaterowie wkładają sobie resztki kalafiora do ust niczym komunię świętą – nie ma tej sceny w tekście, została ona dodana przez Roberta Czechowskiego, ale tak trafnie oddała sens całej sytuacji, że Gombrowicz z pewnością przytaknąłby temu pomysłowi. (M.O.)

    * Barbara Englender, Marta Odziomek
    * Dziennik Teatralny
    * 20 czerwca 2011


Międzynarodowy Festiwal Pro Vinci, edycja: 1. Międzynarodowy Festiwal Pro Vinci (16.06.2011-19.06.2011)
mod

 

Na zakończenie – Leon

Ostatniego dnia festiwalu
Pro Vinci zaprezentowano trzy spektakle: "Krzyk" Teatru im. J. Osterwy z Gorzowa Wielkopolskiego, interpretację "Wesela" Wyspiańskiego przygotowaną przez krakowską PWST (Filia we Wrocławiu) oraz spektakl stworzony przez gospodarzy imprezy - "Po prostu Leon po prostu".

Trauma

Niedzielne spotkania z teatrem rozpoczęły się mocnym uderzeniem. Bo jakże inaczej określić „Krzyk” – wstrząsający monodram na temat wykorzystywania seksualnego dzieci? Jednak siła tego spektaklu nie zasadza się tylko na odważnym temacie, lecz również na sposobie jego realizacji.

W rolę chłopca, poddawanego w rodzinnym domu przemocy seksualnej, wciela się Marzena Wieczorek. I, trzeba przyznać, robi to fantastycznie. Buduje obraz pełen napięcia i emocji, obraz do bólu prawdziwy i przejmujący. Jednym spojrzeniem, drgnieniem mięśni twarzy, potrafi przekazać mnóstwo treści. I choć trudno byłoby je czasami ująć w słowa, na pewno wywierają ogromny wpływ na widzów.

Oprócz aktorki na scenie pojawia się również duża, niekształtna lalka. Nie jest ona jedynie „pomocą naukową”, lecz pozwala dobitnie pokazać sytuację, w jakiej znajduje się molestowane dziecko. Staje się ono przedmiotem, istotą pozbawioną możliwości przekazywania swoich potrzeb i pragnień. Pozbawioną krzyku.

Marian Świerszcz, główny bohater przedstawienia, od szóstego roku życia był wykorzystywany przez własnego ojca. Działo się to w pozornie normalnej rodzinie pod okiem matki i siostry. Ciekawym zabiegiem jest ukazanie tej historii przez pryzmat dorosłych losów postaci. Takie wydarzenia nie tylko zostawiają w psychice niezatarty ślad, a wręcz decydują o całym późniejszym życiu. Dlatego też Mariana poznajemy nie jako małego Maniusia, lecz jako dorosłego człowieka. Początkowo wydaje się, że wiedzie on proste, szczęśliwe życie, zarabiając naśladowaniem różnorakich dźwięków na potrzeby radia i telewizji. Prawda o nim odsłaniana jest stopniowo.

„Krzyk” pokazuje nie tylko dramat chłopca, lecz, co może bardziej uderzające, reakcje jego otoczenia. Właściwie dla całej rodziny ta sytuacja jest korzystna. Z wyjątkiem Maniusia, ale kto by się nim przejmował? „Krzyk” ma bardzo silny wymiar społeczny – pokazuje nie tylko ludzką obojętność, lecz również zimną kalkulację. Matka szybko dochodzi do wniosku, że z powodu relacji z małym Marianem, mąż nie odejdzie. Robi więc wszystko, by ową „relację” podtrzymać. Trudno orzec, czy bardziej wstrząsająca jest sama historia chłopca, czy samotność, z jaką musi się mierzyć.

Problem wykorzystywania dzieci nie jest tematem prostym. Trudno odpowiednio wyważyć emocje, zdecydować, do jakiego momentu można przekazywać pewne treści dosłownie, a gdzie lepiej zdać się na metaforę. „Krzyk” jest spektaklem dosyć drastycznym. Trudno jednak, by było inaczej. To przedstawienie, które w samym założeniu, ma nie tylko otwierać oczy na tego typu problemy, lecz również wytrącać publiczność z poczucia przynależności do dobrego, uporządkowanego świata.

„Wesele” w sali gimnastycznej

Zupełnie inny charakter ma, towarzyszące festiwalowi Pro Vinci, przedstawienie dyplomowe krakowskiej PWST Filia we Wrocławiu. Młodzi aktorzy zaprezentowali „Wesele” Wyspiańskiego w dość nietypowym ujęciu. Jego akcja przeniesiona została w czasy współczesne – do sali gimnastycznej wiejskiej szkoły czy też domu kultury.

W przestrzeni tej rozgrywa się prawdziwe wiejskie wesele. Mamy więc i zespół rockowo-biesiadny, i suto zakrapianą imprezę, i zestaw zabaw oraz gier, które z braku lepszej nazwy określić można mianem towarzyskich.

W taką poetykę wpisany zostaje tekst Wyspiańskiego. Jest to z całą pewnością gest odważny, otwierający jeden z najważniejszych polskich dramatów na nowe odczytania. I choć można znaleźć sporo niedociągnięć w realizacji spektaklu, to właśnie ten pomysł decyduje o jego odbiorze.

Przedstawienie rozpoczyna się bardzo dynamicznie. Elementy muzyki na żywo w połączeniu z energetycznym tańcem nie tylko podkreślają charakter wiejskiego wesela, ale również wyznaczają swoisty rytm, w który wpisany zostaje dramat. Niestety, dynamika ta nie zostaje utrzymana do końca i w pewnym momencie na spektaklu zaczyna ciążyć odium odczytywania tekstu jako kolejnej szkolnej lektury. A szkoda.

Wrocławska inscenizacja „Wesela” ma charakter przedstawienia dyplomowego. Dla większości z czternaściorga aktorów jest to prawdopodobnie debiut. Trzeba zatem przyznać, że w występującej tu młodzieży kryje się spory potencjał. Role w „Weselu” nie należą do najłatwiejszych, a z próby nowej interpretacji tak znanego tekstu zespół wyszedł obronną ręką.

„Wesele” w reżyserii Katarzyny Raduszyńskiej może zaskakiwać. Wszak u Wyspiańskiego Jasiek nie rapował piosenek, a do tekstu dramatu nie dołączano „Obławy”. Propozycja PWST jest jednak z wielu przyczyn ciekawa. Jedną z nich może być choćby próba zastanowienia się, czy tak dawny tekst można uznać za aktualny po dziś dzień. Inscenizacja ta w oczywisty sposób daje odpowiedź twierdzącą.

Być jak odkurzacz

Czy praca w charakterze sprzedawcy odkurzaczy przynosi wstyd przed rodziną? A może staje się okazją do ciekawych obserwacji społecznych? I co ma z tym wspólnego wada wzroku? To pytania, które nasuwają się w związku ze spektaklem „Po prostu Leon po prostu”, który pokazano na zakończenie Festiwalu.

Dramat napisany specjalnie dla Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze przez Przemysława Grzesińskiego to komedia o specyficznym charakterze. Na wielu płaszczyznach zrywa z tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni nie tylko w komedii, ale w teatrze w ogóle. Tak jest chociażby w przypadku znakomitych kostiumów przygotowanych przez Elżbietę Terlikowską.

Pomagają one skonstruować świat, który w warstwie wizualnej sprawia wrażenie zupełnie odrealnionego. Ową „realność” nadrabiają jednak z nawiązką karykaturalne postaci bohaterów otaczających tytułowego Leona. Świetne kreacje stworzyły tu Anna Haba, Elżbieta Donimirska i Elżbieta Lisowska-Kopeć. Kobiety pojawiające się w otoczeniu głównego bohatera stanowią przezabawny (i trochę straszny) kolaż stereotypów i przesądów. W komedii taka schematyczność nie razi, a w tym przypadku jest dodatkowym walorem.

Rzeczywistość Leona to jednak nie tylko osaczające go kobiety. To również kolory, których Leon, niestety, nie rozróżnia, a okazuje się to kluczową umiejętnością w handlu odkurzaczami. Barwy urastają w spektaklu do rangi sposobu organizacji świata, zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę również pomysłową scenografię przedstawienia.

W „Po prostu Leon po prostu” ważną rolę odgrywają także różnego rodzaju odniesienia. Obejmują one popkulturę („Dzień świra” jest tu ważnym kontekstem), jak również klasykę, najnowszej poezji nie omijając (pojawia się choćby „Matka odchodzi” Różewicza). Opresyjna jest bowiem nie tylko rodzina, ale także sfera społeczna i kulturowa.

Odkurzacz staje się tu nie tylko sprzętem codziennego użytku, ale i symbolem ciągłego i nieselektywnego pobierania bodźców z otoczenia. Na Leona oddziałuje niemal wszystko. Nic dziwnego, że ma on poczucie, iż całe otoczenie chce sterować jego życiem.

Choć to komedia mająca pociągać za sobą refleksję nad współczesnością, autentycznie śmieszy. Pytania o sens egzystencji sprawiają wrażenie naturalnych, niewymuszonych. Akcja toczy się wartko i nie jest podporządkowana jedynie szybko zmieniającym się gagom.

Główna rola w spektaklu przypadła Markowi Sitarskiemu. Stworzył on postać nieco bezradnego, rozczulającego mężczyzny, który ma trudności z dostosowaniem się do panujących norm.

W spektaklu „Po prostu Leon po prostu” występują wszyscy aktorzy zatrudnieni w zielonogórskim zespole. Przedstawienie to bezapelacyjnie dowodzi, że znajdują się oni w świetnej dyspozycji. Dowodzi również, iż Teatr Lubuski nie boi się ciekawych, a zarazem nietypowych, rozwiązań. Do nich wszak należy „Leon” – komedia bardzo charakterystyczna.

    * Barbara Englender
    * Dziennik Teatralny Katowice
    * 21 czerwca 2011


"Wesele", Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna im. Ludwika Solskiego w Krakowie Filia we Wrocławiu - Teatr PWST, reżyseria: Katarzyna Raduszyńska

"Krzyk", Teatr im. Juliusza Osterwy w Gorzowie Wlkp., reżyseria: Andrzej Pieczyński

"Po prostu Leon po prostu", Lubuski Teatr im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze, reżyseria: Robert Czechowski

Międzynarodowy Festiwal Pro Vinci, edycja: 1. Międzynarodowy Festiwal Pro Vinci (16.06.2011-19.06.2011)
mod 

 
następny artykuł »
 

Poparcie dla Babimostu

thumb_poparcie_dla_lotniska

abilet.pl

Bilety na spektakle Lubuskiego Teatru do nabycia na stronie internetowej www.abilet.pl .

Najbliższe przedstawienie


 

Nowości LT - Newsletter




Gościmy